"Morfina" - Szczepan Twardoch



 Książkę miałem zamiar przeczytać świeżo po jej wydaniu. A jednak okoliczności mi na to nie pozwalały, aż do tego czasu. Kolejne zachwycające recenzje, oraz najważniejsze nagrody literackie przyznawane w naszym kraju przekonywały mnie o fakcie sięgnięcia po niebanalną literaturę, którą miała się okazać „Morfina”. Z wielkim zainteresowanie czytałem opisy i recenzje i tym bardziej podsycałem w sobie pragnienie poznania twórczości tego autora, do tej pory mi znanego jedynie z wywiadów.
  „Morfinę” jest trudno skategoryzować literacko. Znajdujemy tam elementy historyczne, obyczajowe, sensacyjne i psychologiczne. Poznajemy Konstantego Willemanna o bliżej nieokreślonej tożsamości i narodowości. Jego postać, jak każdą inną w powieści jest trudno określić i zaszufladkować. Pisarz budzi do życia postacie, będące same w sobie kameleonami, zmieniającymi się pod wpływem określonych sytuacji. To dziwny zabieg, ale jednocześnie dojrzały i dający szersze spojrzenie na całokształt utworu. 

  Miałem wrażenie, że czytam przekaz od człowieka (narratora), który jest w ciągłym upojeniu narkotykowym, tudzież alkoholowym. Nie będę tutaj opisywał fabuły. Ona jest ogólnie dostępna w sieci i dla większości znana. Willemann chce o czymś zapomnieć, stłumić w sobie ból istnienia, ból rozdarcia i braku zgody na świat, w którym przyszło mu żyć i brak możliwości wyborów. A są to wyjątkowo trudne czasy. Autor nie skupia się na ukazaniu tego, co było ważne dla państwa w 1939 roku. Zamiast tego dostajemy wewnętrzne rozterki i próby wyjścia z impasu. Osobiście odebrałem narratora jako postać niezwykle egoistyczną i neurotyczną. Nie może być inaczej, kiedy pozostałe postacie nie należą również do filantropów. Konstanty wiedzie drogę poszukiwacza, ale po drodze zapomina, czego albo kogo właściwie poszukuje miotając się w bezsilności. Swoje lęki tłumi przez alkohol i silne doznania erotyczne. Ciągłe poszukiwania tytułowej morfiny wyczerpują go.  
  
   Autor stworzył opowieść w stylu tych, które zapadają na długo w pamięci. Technika pisania w pewnych chwilach ogromnie działała mi na nerwy, potęgując moje odczucia towarzyszące wydarzeniom. Nie jestem przyzwyczajony do wulgarności w tekstach. Generalnie unikam ich, wychodząc z założenia, że literatura powinna być czysta jak łza. A jednak po zakończeniu lektury stwierdziłem, że przeczytałem wyjątkową powieść, niezwykle dojrzałą literacko, ale trudną w odbiorze i dla wymagającego czytelnika. Odkryłem jeszcze coś. Czasami trzeba napisać coś dosadnie, aby przekaz był pełen i autentyczny. Trudno to było stwierdzić po przeczytaniu pierwszych stu stron. Twardoch pisze w sposób działający mi na nerwy, ale jednocześnie nie pozwolił mi porzucić czytania w trakcie. Nagroda jest na końcu. Czytelnik odkłada opasłe tomisko i dokonuje ważnego odkrycia. W tym momencie każdy doświadczy czegoś innego.

 O „Morfinie” można pisać wiele i na różne sposoby. I tak właśnie się dzieje. Autor sam w sobie pokazał klasę, a styl jego pisania kojarzy mi się z utworami klasyków. Twardoch nie głaska czytelnika, ale szczerzy zęby i kąsa. Doskonale wie, że jego powieść jest tego warta i wybroni się sama.
 Autorowi gratuluje odwagi i talentu.Polecam.

"Prowincja pełna czarów" - Katarzyna Enerlich



  Z literaturę Katarzyny Enerlich mam jeden, bardzo istotny problem. Jestem od niej silnie uzależniony i za każdym razem żałuję, że to już koniec jej bajania i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. Tak nazywam jej opowieści. Pisarka jest jedną z nielicznych polskich pisarek, która głęboko przekonuje mnie do swojej twórczości i talentu. Idealnie trafia w moje gusta czytelnicze, zabierając mnie w podróż przeszłości pomieszanej z czasem teraźniejszym.  Enerlich potrafi pisać o rzeczach bardzo prostych w taki sposób, że mam niebywałą potrzebę udawania się w opisywane przez nią miejsca i zamieszkać w prostej chacie bez telewizora, zmagać się z problemami podobnymi do tych, jakie znają moi dziadkowie. Czy jednak, jako człowiek korzystający z dogodności XXI wieku dałbym radę? Obawiam się, że przegrałbym na starcie, ale przy okazji dowiedziałbym się prawdy o sobie i swoich ograniczeniach.

 Czekam na kolejne powroty Ludmiły na kartach książki na Mazurską wieś, na pozór zwykłej kobiety i żyjącej bez większych szaleństw w swoim życiu. Żyje zgodnie z porami roku, z dala od zgiełku cywilizacji i miłości do miejsca uczy córeczkę Zosię. Wiele się dzieje w jej życiu osobistym, ale do tego dochodzą nowe postacie i związane z nimi historie. Autorka miesza postacie wraz z ludowymi legendami, co dla mnie jest doskonałym wybiegiem. Czekałem na rozwiązanie zagadki ducha kulawej Etny, błąkającego się w okolicach cmentarza. Zagadka goni zagadkę, ale mamy tutaj o wiele, wiele więcej. Bardzo lubię styl pisania. Opowieść snuje Ludmiła. Ona jest narratorką i prowadzi nas przez kolejne strony. Nie ma tutaj pośpiechu w kolejnych scenach, ale między słowami są głębokie emocje jak i dbałość o opisy szczegółów. 

 Cieszę się, że dzięki kolejnym tomom poznaję tajemnice i uroki tego malowniczego zakątka naszego kraju. Ty razem autorka oprócz dodania czarno – białych zdjęć poszła o krok dalej, co jest nowością w naszym kraju. Czytelnicy posiadający nowoczesne telefony mają możliwość zeskanowania kodu na stronie szóstej i obejrzeć dokument na temat powstawania „Prowincji…”. Autorka jest znana z tego, że do każdej swojej książki przygotowuje się bardzo dokładnie, zbierając wcześniej odpowiednie materiały, co jest widoczne w czasie czytania. 

 Gratuluję Autorce wiedzy na temat okolic i dziękuję, że ocala to, co ulega zapomnieniu. Właśnie takie książki uwielbiam. Ciepłe, mądre i z przesłaniem.

"Lata sześćdziesiąte. Twarze kontrkultury" - Jenny Disk



 Urodzona w roku 1947 pisarka angielska, nazywana czasem postmodernistką avant la lettre, autorka 18 powieści i książek z dziedziny literatury faktu, laureatka Thomas Cook Travel Book Award i J. R. Ackerley Prize for Autobiography (2003), członkini Royal Society for Literature. Zaczęła pisać dość późno, bo w wieku 40 lat – pierwszą powieść Nothing Natural opublikowała w roku 1986, a wcześniej długo pracowała jako nauczycielka. Wieloletnia współpracowniczka „London Review of Books” jako recenzentka i eseistka. W młodości terminowała u Doris Lessing i bywa uważana za jej „wychowankę”. Główne motywy jej powieści to obłęd, sadomasochizm, depresja i chaos, a jej styl określa się jako elegancki, ironiczny, zabawny i mroczny zarazem, co znajduje potwierdzenie także w jej autobiograficznej analizie lat sześćdziesiątych, The Sixties.

  Sięganie po książki, które nie są powieściami w moim przypadku wiąże się z pewnym ryzykiem. Mam ulubione gatunki literackie i jestem im wierny. Moje przekonania w tym względzie są zasadnicze i sztywne. Przeczytanie „Lat sześćdziesiątych” wiązało się z wielkim ryzykiem, że nie przypadnie mi do gustu, nie zainteresuje mnie.  A jednak zaryzykowałem. Wynikało to z faktu, że lata sześćdziesiąte nie były aż tak odległe od daty moich urodzin. 

 Trudno jest pisać o książce, w której autorka dokonuje pewnego ekshibicjonizmu rozszerzonego na emocje. Ja sam od początku potraktowałem lekturę jako próbę rozliczenia się pisarki z własną przeszłością. Cofamy się o pięćdziesiąt cztery lata do stolicy Anglii. Autorka obraca się w „Swingującym Londynie”. Zjawisko to odnosi się do mody i kultury, ale nie tylko. To zmiany nie tylko kulturowe, ale dotyczy to także mentalności i spojrzenia na rzeczywistość przez londyńczyków.

 Jenny Diski nie owija niczego w bawełnę. Opisuje z detalami jak było, odzierając z pruderyjności swoje obserwacje i waląc podwaliny tego, o czym byliśmy wcześniej przekonani. Do tej pory Anglicy kojarzyli mi się z flegmatycznością i grzecznymi herbatkami pitymi po południu. A po lekturze zobaczyłem ludzi z innej bajki, nie pasujących do stereotypów, jakimi byłem karmiony.


 „Lata sześćdziesiąte” to lektura z grupy takich, których wcześniej nie czytywałem. Dokument jakże prawdziwy, ale również i szokujący. Autorka wbija w czytelnika słowa niczym harpun i kotwiczy je na krawędzi brzegu myśli. Na 119 stronach otrzymujemy szereg fascynujących informacji. Bardzo serdecznie polecam fascynatom Anglii, historii oraz każdemu, kto nie boi się myśleć.

Luanne Rice - "Ostatni dzień"

    Sięgając po "Ostatni dzień" miałem wielki apetyty na coś wyjątkowego i coś wciągającego. Od pewnego czasu moje oczekiwania czy...